Kilka miesięcy przygotowań minęło jak z bicza strzelił. Ostatnie dni przed wylotem pełne były różnych zdarzeń i emocji.

W ciągu dnia z reguły nerwówa związana z niezliczoną ilością drobnych spraw do załatwienia – kilkanaście „to do” list, przepisywanych z dnia na dzień, sublisty do list…. działo się – tzw. „ogień w dupie”:). Wieczorami bezcenne spotkania z rodziną i przyjaciółmi (w niektórych kręgach zwanych znajomymi:) ). Zdaliśmy sobie sprawę z tego jak wielu cudownych, życzliwych i kochających ludzi mamy wokół siebie.

Podarowano nam na 2 tygodnie królewskie lokum z przepyszną kuchnią, powierzchnie magazynowe na nasze graty, przechowalnię dokumentów i wsparcie w ogarnianiu naszych spraw na miejscu już po wyjeździe. Usłyszeliśmy mnóstwo ciepłych słów i otrzymaliśmy dziesiątki smsów w dzień wylotu z życzeniami cudownych doświadczeń i wrażeń i próśb, abyśmy uważali i dbali o siebie. Niby oczywiste i naturalne, ale taka kumulacja daje poczucie więzi z miejscem w którym żyjesz, z ludźmi których masz wokół siebie na co dzień i raz na jakiś czas – czyli tzw. poczucie przynależności, które wielu z nas jest jednak potrzebne. Wiesz, że masz dokąd a przede wszystkim do kogo wrócić… bezcenne, jeśli jesteś zwierzęciem stadnym:)

Wrocław (dla niewtajemniczonych: mieszkamy w Poznaniu, ale Wrocław zaoferował najtańsze loty) pożegnał nas dość ospale deszczem i korkami. Podróż z dworca na lotnisko trwała wiecznie… ale w oczekiwaniu na boarding zdążyliśmy jeszcze wypić ostatnią dobrą kawę (kilka słów o kawie w Chile znajdziecie w kolejnych wpisach), obdzwonić kilka osób i zapewnić, że będziemy rozsądni, nienaiwni i że będziemy dbać o siebie nawzajem.

Podczas pierwszego lotu z Wrocławia do Frankfurtu tysiące myśli kotłowały się w głowie, skrajne emocje, niedospanie, adrenalina, rajzefiber plus lampka czerwonego wina do kanapki z jajkiem (bez chrzanuL) na pokładzie Lufy – bezcenne:) Jak na tyle spotkań i pożegnań w ciągu ostatnich dni przed wyjazdem trzymałam się dzielnie, ale jak samolot uniósł się w powietrze ryczałam jak bóbr i śmiałam się na zmianę, a Łuki wciąż uspokajał że w samolocie jest „left felandżi”:) i że będzie ok.

Trochę szalone to nasze przedsięwzięcie, ale imię mu „Marzenia”, więc warto było spróbować!

Share This: