Po dość długiej (w sumie chyba tygodniowej) podróży przez Bariloche dotarliśmy w końcu do El Chalten – małego miasteczka w Argentynie, z którego można się wypuścić na kilka dni trekkingu. Dwa razy nie trzeba nam było powtarzać.

Za radą Lonely Panet zaopatrzyliśmy się w prowiant i sprzęt w El Calafate – miasto ok 200 km na południe od El Chalten. Po raz kolejny przekonaliśmy się, że Lonely Planet nie jest wyrocznią. W El Chalten znajdziecie kilka dobrze wyposażonych sklepów outdorowych, w których możecie zaopatrzyć się w potrzebny sprzęt jak kartusze i ceny niewiele odbiegają od tych z El Calafate. Jest również 1 większy i 2 mniejsze sklepy z żywnością i podstawową chemią, więc wszystko co potrzebne, można znaleźć na miejscu.

El Chalten przywitało nas przepiękną pogodą, która towarzyszyła nam właściwie do końca pobytu. Mieliśmy to niebywałe szczęście, że przez 2 dni mogliśmy oglądać Cerro Torre przy bezchmurnym niebie, co podobno nie zdarza się często. Mimo, że na szlakach mijaliśmy sporo ludzi, to na campingach sąsiadów mieliśmy niewielu. Mogliśmy delektować się ciszą (jak nie wiało oczywiście:)) i widokami, smakiem yerba mate oraz towarzystwem lokalnych wróbli, które w czasie naszych posiłków zacieśniały z nami więzi:)

Byliśmy jednymi z niewielu, którzy zatrzymywali się na campingach na dłużej niż jedną noc. Znaczna większość napotkanych tramperów z reguły po jednej nocy pędziła na kolejny camping. Druga najliczniejsza grupa to turyści, którzy zawitali w El Chalten na jeden lub dwa dni i w parku spędzali maksymalnie kilka godzin zaliczając główne atrakcje widokowe.

Trekking w naszym wykonaniu, czyli w zwolnionym tempie, pozwolił nam poznać Filipa z Brazylii (Sao Paulo), posłuchać o Pixadores, Nietschem i o strajkach nauczycieli akademickich w Brazylii. Strajk trwa już 2 lata, w związku z czym Filip nie może skończyć studiów, a w takich miejscach jak El Chalten poszukuje ciszy i bratnich dusz.

Na szlaku szukał bratniej duszy płci pięknej bo, jak twierdzi, dziewczynom z Sao Paulo raczej „dragi” i dyskoteki w głowie niż obcowanie z naturą. I kto wie, może z powodzeniem bo kilka dni później w del Paine spotkaliśmy go w towarzystwie 2 pięknych dziewcząt… 🙂

Mimo, że odludkami raczej nie jesteśmy to, naszym zdaniem, znacznie łatwiej o wartościową rozmowę w lesie niż w przepełnionym hostelu w mieście… taka oto konkluzja po wizycie w Parku Narodowym Los Glaciers:) No i z okna hostelu w mieście trudno o takie widoki…

Dolina Torre

Fitz Roy o wschodzie słońca

Share This: