Niezdobyte Dientes de Navarino… podejmując decyzję o locie do Puerto Wiliams, nawet do głowy nam nie przyszło, żeby porywać się na Dientes. Lonely Planet wyraźnie pisze, że na ten szlak tylko z przewodnikiem, a oczywistym było, że nasz budżet przewodników nie przewiduje. „No nic to, połazimy po mieście i okolicach” i z tą myślą wsiedliśmy do samolotu.

Jak tylko dotarliśmy z lotniska do miasteczka, odmówiono nam noclegu w pierwszym z wybranych przez nas hosteli (nie że brudni i niedomyci, miejsc nie było:)), spotkaliśmy Hugo, który co prawda Dientes atakować nie zamierzał, ale był w drodze do Lago Windhond (jakieś 10 °C a ten w krótkich gaciach:)).

Po rekomendacji Hugo wylądowaliśmy w znanym Wam już Refugio el Padrino i pierwszą spotkaną tam osobą była Betina, która ze szlaku musiała zawrócić ze względu na znane nam już z Torres i Los Glaciers wiatry oraz z Bariloche i Refugio Frey śniegi. Tak bardzo chciała zdobyć Dientes…. życie.

Betty zasiała w nas jednak ziarenko zdobywców, które wykiełkowało dość szybko, bo już dwa dni później Cecillia podrzuciła nas do miejsca, w którym zaczynał się szlak. Na odchodne rzuciła nam jeszcze, że jeśli uda nam się ukończyć trasę, to będziemy pierwsi w tym sezonie. Błysk w oku, miś na pożegnanie i już nas nie było. Przewodnika oczywiście nie zatrudniliśmy, ale zdrowy rozsądek kazał nam jednak wynająć GPSa…., który przydał się już na pierwszym rozwidleniu, czyli jakieś 100 metrów od miejsca, w którym pożegnaliśmy Cecillię:)

Pierwszy odcinek szlaku wiedzie przez las, gdzie musieliśmy pokonać nad, pod lub obok kilka zwalonych drzew (Dientes nie leży w żadnym parku narodowym i nie jest zbyt dobrze utrzymany). Po osiągnięciu linii korony drzew zaczął się śnieg iiiiiiiiiiiiiiiii wiatr oczywiście. Na szczęście aura nam sprzyjała i nie wiało na tyle mocno, żebyśmy musieli wracać. Poza tym wydawało nam się, że jesteśmy dość dobrze przygotowani… dopóki nie spotkaliśmy Felixa… pożądne stuptuty i buty do mountaineeringu (cóż za piękne polskie słowo:)) Oj tam, damy radę, przecież nawet jeśli jest śnieg, to pewnie tylko płaty raz po raz a nie na całym szlaku…. Trzy godziny później już od jakichś 2 godzin brnęliśmy w śniegu po kolana, co jakiś czas gubiąc szlak. Ponieważ nikt tego dnia przed nami jeszcze nie szedł, a Felix postanowił iść poza szlakiem, nie było żadnych śladów i nie byliśmy też w stanie odnaleźć oznaczeń na kamieniach pod śniegiem. Na szukaniu dobrej drogi straciliśmy dobrą godzinę, a GPS nie zawsze był tak dokładny, jakbyśmy tego oczekiwali.

Przyszedł ten moment, kiedy zaczęliśmy się zastanawiać, czy nie porwaliśmy się z motyką na słońce. Zdaliśmy sobie sprawę, że nie byliśmy zbyt dobrze przygotowani. O stuptutach nie pomyśleliśmy, więc śnieg mieliśmy po kolana i w butach a buty przemoczone na wskroś. Przyszło nam do głowy, że może powinniśmy wrócić, ale tak daleko zabrnęliśmy, że raczej nie zdążylibyśmy przed zmierzchem. Ciut zrezygnowani brnęliśmy dalej, aż w końcu gdzieś poniżej zobaczyliśmy miejsce, które wydawało się idealnym, aby rozbić tam namiot. Godzinę później już w lepszych nastrojach siedzieliśmy w namiocie w suchych ciuchach i ciepłych skarpetach zajadając gorącą zupkę chińską i słuchając hulającego wiatru. A Felix… poszedł dalej i stał się dla nas niebieską plamką na stromej białej ścianie. Wiedzieliśmy już, że nasze miejsce na podium jakoś się oddala.

Kolejny dzień obudził nas deszczem i wiatrem tak silnym, że baliśmy się wyjść z namiotu. Ponieważ namiot rozstawiliśmy na platformie widokowej, która wydawała nam się najlepszym miejscem pod słońcem (była sucha i równa), wiało z góry, z każdego boku i z dołu… Z pewną dozą nieśmiałości zaczęliśmy snuć plany o powrocie do Puerto Williams. My tu o powrocie a na zewnątrz cicho jakoś się zrobiło, słońce zaczęło przygrzewać… hm może uda się podsuszyć buty, które po nocy pod tropikiem wydawały się być tak samo mokre jak poprzedniego wieczoru. Wyściubiliśmy nosy z namiotu i ciepło słońca sprawiło, że zapragnęliśmy się wygrzać i nacieszyć sprzyjającą aurą.

My tu w dresie i w skarpetach na platformie a tu goście! Ignacio i Juan Pablo, których poznaliśmy w el Padrino i którzy ruszyli na podbój tego samego dnia, a rozbili obozowisko jakieś 100 m niżej wśród drzew. Pogadali pogadali i Łuki (w mokrych butach i workach na śmieci na nogach:)) poszedł obczaić miejscówę, bo u nich niby nie wiało. No nie wiało, ale takiej przepięknie równej i suchej platformy jak my, to oni nie mieli. Zostajemy!

Czas płynął powoli na grzaniu się w słońcu, przekładaniu wkładek do butów z prawej na lewą i odwrotnie, zajadaniu się czekoladą i napawaniem się widokami. Wśród tych widoków pojawiły się dwie kolorowe kropki, które po jakimś czasie stały się maleńkimi postaciami, a po jakichś 2 godzinach te 2 postaci rozbijały namiot obok naszej platformy – poznajcie Stevena i Jacksona, przyjaciół z Kanady, którzy zrobili sobie dłuższą przerwę przed studiami medycznymi i podróżowali po Chile. Okazało się, że tego dnia na szlaku byliśmy dość rozpoznawalni – Felix postanowił jednak wrócić i spotkał chłopaków na szlaku, mówiąc im, że ta para z Polski wydawała mu się dość zdeterminowana, żeby ukończyć Dientes… przynajmniej stwarzaliśmy pozory, a zdeterminowani byliśmy bardziej do tego, aby jak najmniej jedzenia zanieść z powrotem do miasta:)

Czas płynął więc jeszcze przyjemniej na rozmowie i wzajemnym dokarmianiu się:) A to babka maślana, a to toffi. Nikt już nie miał złudzeń – nabrali żarcia na 5 dni, a po 2 będą wracać i oni i my:)

Minęła druga noc, buty wyschły, czas ruszyć w drogę. Ta zajęła nam znaczniej mniej niż 8 godzin w górę i wiało nam w plecy… pod koniec natknęliśmy się na Danę i Anthoniego, którzy właśnie szykowali się do drogi. Z Daną było nam dane spędzić jeszcze kilka fajnych dni, ale to już temat na inny wpis.

Wracaliśmy do el Padrino z watahą lokalnych psów i z niesamowitym uczuciem, że wracamy do domu. Nie mieliśmy pewności, czy będzie dla nas wolne łóżko. Najwyżej rozbijemy namiot….1 łóżko jednak się znalazło:)

Dientes pozostało niezdobyte jeszcze kilka dni po naszym powrocie, ale zapewne już w styczniu ktoś stanął na podium. Gratulujemy pierwszemu zdobywcy sezonu!!! A na nas Dientes jeszcze będzie miało okazję poszczerzyć swoje kły:) Obiecujemy!

Jak dobrze mieć sąsiada:)

 

Share This: