Podróżując do i po Nowej Zelandii należy się liczyć z częstym kontrolami czystości sprzętu do trampingu jak buty czy namiot. Nie wiem, jak sprawa ma się z kamperami, ale domyślam się, że też muszą przestrzegać zasad tzw. „higieny środowiskowej”.

My na przykład po przylocie do NZ musieliśmy wyczyścić buty, przeskanować namiot i oddać go do czyszczenia w pralni biologicznej na lotnisku (a po Patagonii było co czyścić :)). Na tym jednak nie koniec. Nawet przemieszczając się z wyspy południowej na północną, w poczekalni na prom, podejdzie do Was pracownik DOC (Department Of Conservation) i zapyta, czy podczas trampingu przechodziliście rzeki (w bród – nie mostem:)) i czy później buty zostały odpowiednio wysuszone i wyczyszczone. Nagiąłem rzeczywistość i powiedziałem, że oczywiście były, ponieważ wydało mi się to przesadą…ale czy na pewno przesadą?

Przed wejściem na szlak…

Przez trzy miesiące trekkingów i podróżowania po obu wyspach, nie widzieliśmy nawet ogryzka po jabłku porzuconego na szlaku czy też żadnych innych mniej degradowalnych śmieci. Toalety przy kempingach zawsze były wyposażone w papier toaletowy i większość z nich w nienagannym stanie (przy 25 nocach spędzonych na szlakach, odwidzieliśmy co najmniej 25 toalet:)), a te kempingowe często wyposażone w środek dezynfekujący do rąk. Z tej perspektywy nawet ceny kempingów, które na początku wydawały się wygórowane, teraz wydają się groszowymi opłatami za umożliwienie obcowania z przepiękną i nietkniętą naturą. Często działa tutaj „donation box”, czyli niestrzeżona budka, do której należy wrzucić wypełniony kwit z danymi i odliczoną kwotę stanowiącą opłatę za pobyt…nikomu nie przyjdzie nawet do głowy, żeby tej opłaty nie uiścić (tym bardziej, że wstępy do parków narodowych są bezpłatne).

Wszystkie te zabiegi mogą wydać się trochę przesadzone, ale na pewno wychodzi to na dobre nowozelandzkiej przyrodzie. Po miesiącach spędzonym między delfinami, papugami (swobodnie latającymi na ulicy), fokami (leżącymi na chodniku) oraz piciu wody prosto ze strumieni i lodowców, człowiek jest wdzięczny ludziom, którzy o to dbają.

Oby tak było jak najdłużej i oby jak najdłużej tolerowano tu turystów, bo oczywiście zdarzają się nieszkodliwi skośnoocy miłośnicy selfie:) i bardziej niepokojący (na szczęście jeszcze nieliczni) turyści spacerujący pomiędzy odpoczywającymi fokami na skałach mimo wyraźnych informacji o wynikających z takich spacerów zagrożeniach…

Mam wrażenie, że połączenie wyższych cen i troski o środowisko oraz ograniczanie liczby turystów na szlakach (maksymalnie do pojemności schronisk i pól namiotowych, a czasami nawet DOC uniemożliwia jednodniowe wypady na szlaki) przyciąga w pierwszej kolejności ludzi świadomych bliskości i delikatności tutejszej flory i fauny; ludzi, którzy zadadzą sobie trud dotarcia w bardzo niedostępne zakątki Zelandii tam, gdzie kończą się drogi a zaczynają szlaki.

Share This: