Park Narodowy Torres del Paine jest jedną z największych atrakcji turystycznych Chile i ściąga co roku ok miliona turystów. Przestraszeni owymi statystykami postanowiliśmy powędrować szlakami parku jeszcze przed szczytem sezonu – wypadło na 1 połowę listopada. Ludzi może mniej, ale pogoda gorsza – coś za coś – i ciut zniechęceni prognozami nie porwaliśmy się na tzw. circuit czyli „O” ale na „W” (nazwa wywodzi się od ułożenia szlaków przypominającego literę W). Zaplanowaliśmy sobie tydzień w pięknych okolicznościach przyrody i jak się okazało już pierwszego dnia, również wśród setek innych wielbicieli pieszych wędrówek. A miało być ich mniej… w grudniu i styczniu na szlakach muszą robić się kolejki… jak w polskich Tartrach w długi weekend sierpniowy 🙂

Symbolem Parku są trzy wznoszące się wysoko skały Torres del Paine (Wieże z błękitu), nazwane tak przez Tehuleczów – plemię Indian Ameryki Południowej, które przybyło na tereny Patagonii pod koniec 1. tysiąclecia ze względu na dominujący niebieski kolor, który był widoczny z oddali . Symbol symbolem – dupy nam nie urwało, ale na pewno wrócimy przy dobrej pogodzie, aby jeszcze raz i w pełnej krasie móc podziwiać piękno tego miejsca.

Park jest bowiem przepiękny i dość różnorodny krajobrazowo – różnokolorowe jeziora, otoczone ośnieżonymi szczytami i zielonymi wzniesieniami, lodowce, wiszące mosty i wodospady wśród kwitnących krzewów. Setki Guanaco pasących się dziko na drodze do Parku, różne gatunki ptaków, gigantyczne króliki, myszy grubasy (spotykane w okolicach kuchni) i szansa spotkania na swojej drodze pumy sprawiły, że mieliśmy oczy i uszy szeroko otwarte – chyba że wiało tak, że zdmuchiwało nas ze szlaku albo padało rzęsiście przez bite 2 dni 🙂 Hej przygodo!

Zaplanowaliśmy noclegi w większości na bezpłatnych campingach obsługiwanych przez Conaf czyli odpowiednik naszej Dyrekcji Lasów Państwowych, ale jak to z planami bywa, zmiennymi bywają… a wszystkiemu winna pogoda. Aby przeczekać rzęsisty deszcz zadokowaliśmy się na 3 noce w Refugio Francess, który mimo że płatny, wszystkim gorąco polecamy. Miejsce jest dość małe w porównaniu do pozostałych obiektów i stosunkowo nowe, więc nie wszyscy mają świadomość jego istnienia… jednostką zawiadują niespotykanie mili ludzie dbający o to, aby ogień zawsze był w piecu a przemoczeni wędrowcy mieli gdzie ogrzać łapki i wysuszyć skarpety…

Ostatecznie przejście ok. 70 km zajęło nam 8 dni, my jak zwykle – powoli:) Ale ale.. mieliśmy okazję raz jeszcze spotkać Filipa z Brazylii, który słysząc jak wołamy jego imię, spojrzał w górę w poszukiwaniu światła rozdzierającego chmury… 🙂

Share This: